wyróżnienie w XXV Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Kina w Zabrzu, moim rodzinnym mieście, umierają powoli. Nie tak raptownie, zamykane z dnia na dzień, okraszone protestami mieszkańców, zbiórkami pieniędzy i petycjami do władz. Przeciwnie – egzystują w pozornym spokoju, marniejąc stopniowo, praktycznie niezauważalnie, zajmując coraz mniej miejsca w miejskim pejzażu. A tymczasem publiczności ubywa z miesiąca na miesiąc, seanse dla seniorów nie przynoszą spodziewanych zysków, a dotacje regularnie i nieubłaganie, są co roku o wiele mniejsze.
Jedno z najbardziej popularnych kin w mieście zniknęło jeszcze przed moim urodzeniem. Klasyczna i zaskakująco popularna w okresie PRL-u nazwa „Apollo” nie pomogła mu w egzystencji w wolnorynkowej Polsce. „Apollo”, miejsce gdzie moja Mama pierwszy raz obejrzała Obcego – Ósmego pasażera Nostromo, gdzie rodzice chodzili na randki, a większość krewnych sprawdzała z entuzjazmem repertuar z nadzieją na coś „zagranicznego”, zostało przekształcone w dyskotekę „VIP”. Dyskoteka przypominająca plan filmowy Młodych wilków z obowiązkowymi lożami wyłożonymi skajem, stołami bilardowymi i ostrą wonią żelu do włosów, także nie wytrzymała długo. Dziś w ogromnej przestrzeni, w której kiedyś królował Ridley Scott, Louis de Funes oraz świat zabrzańskiej gangsterki, znajduje się drogeria Rossmann. I gdy stoję wśród regałów z pastą do zębów ciężko jest mi sobie wyobrazić, gdzie mógł mieścić się kinowy ekran.
Kinem mojego dzieciństwa bez dwóch zdań było kino „Marzenie”, wygodnie usytuowane w samym środku miasta. Z zewnątrz nie wyglądało zbyt imponująco. Wpasowane w charakterystyczną dla Zabrza modernistyczną zabudowę placu Wolności – samozwańczego rynku z nieodłącznym McDonaldem, bankiem, sklepem rybnym i urzędem miasta. Ale gdy już z niewielkiego foyer wchodziło się do sali o organicznym kształcie gigantycznego wieloryba, jej ogrom zdecydowanie robił wrażenie. Początkowo kino budziło we mnie głównie grozę. Chwile przed rozpoczęciem seansu spędzane w pogrążonej w półmroku i niezbyt ładnie pachnącej sali nie należały do najsympatyczniejszych. Ale później zaczynała się bajka – niedole Arielki, przygody Asteriksa czy Prosiaczka i jego przyjaciół i wszystko to jakoś przestawało mieć znaczenie. W pewnym momencie, gdy byłam już widzem nieco bardziej wyrobionym, co oznaczało nobilitację do towarzyszenia rodzicom w seansach Pana Tadeusza czy Ogniem i mieczem, niedaleko kasy biletowej stanął wózek z popcornem i prażonymi w cukrze orzechami. To zdecydowanie wystarczyło, by zniwelować grozę sali kinowej, w której od tej pory zamiast woni kurzu i ludzkich ciał dominowała wyłącznie maślano-karmelowa chmura oraz nieodłączne pokrzepiające chrupanie. To chrupanie towarzyszyło mi podczas seansów W pustyni i w puszczy czy śmiesznie tanich poranków z bajkami z PRL-u obowiązkowo kończonych z Babcią w McDonaldzie. Był to rytuał kojący i znajomy. Rozrywka w ciemnej sali i frytki w rzęsiście oświetlonej restauracji. I totalnie nic nie zapowiadało, by wyprawy do kina miały kiedykolwiek wyglądać inaczej. Może „Marzenie” nie miało najbardziej bogatego repertuaru, ale w połączeniu z wypożyczalnią wideo o wdzięcznej nazwie „Hollywood” zaspokajało filmowe potrzeby, nawet najwybredniejszego, dziewięcioletniego kinomana.
„Marzenie” może w jakimś kształcie egzystowałoby jeszcze do dziś, lecz jego powolny zgon zdecydowanie rozpoczął się z chwilą postawienia w Zabrzu Multikina. Gigantyczne cielsko multipleksu, położone w pewnym oddaleniu od centrum, miało oszałamiać Zabrzan mnogością sal kinowych, kas biletowych, czystych toalet i potężnych stoisk z popcornem oraz kącikiem z szalonym wyborem słodyczy na wagę. I też oszałamiało, olśniewało, wabiło. Sale kinowe pachniały nowością, toalety nie budziły najmniejszych zastrzeżeń, a wybór filmów przyprawiał o zawrót głowy. Multikino początkowo zapowiadało się dla mnie jako miejsce w którym chciałabym spędzić cały dzień. Rano iść na Shreka i Rogate rancho, popołudniu na którąś z części Harry’ego Pottera, wieczorem zaś zakończyć całodzienne oglądanie na Władcy Pierścieni czy Piratach z Karaibów. Choć w pewnym momencie okazało się, że nie jest to świat idealny. Od piątku do niedzieli mimo gigantycznej przestrzeni w środku panowało prawdziwe piekło stłoczonych w kolejkach do kas, toalet i popcornu poirytowanych ludzi. Ale nikomu jakoś nie przyszło do głowy, by powrócić do „Marzenia”. Bo tam nie było już nic. Ani kolejnych części Matrixa czy Shreka, ani najnowszych bajek. Pozostały tylko poranki dla dzieci, od czasu do czasu organizowano koncerty i występy kabaretów. Próbowano reanimować kino kawiarnią we foyer, ale „Marzenie” pomału odchodziło w niebyt. Dziś przyznaję, z pewnym wstydem, że zarówno jego przedłużone dogorywanie, jak i ostateczny koniec zwyczajnie przegapiłam. Nastąpiło ono gdzieś w 2004 roku, prawdopodobnie w czasie gdy pielgrzymowałam do Multikina na Troję czy Ekspres polarny. Pewnego dnia przystanęłam przed witryną „Marzenia”, żeby spojrzeć na repertuar i w oczy rzuciła mi się niepozorna kartka z zeszytu z napisem „ZAMKNIĘTE”. To było tyle. Bez zbędnych pożegnań groźna sala, orzechy w cukrze i wszystkie sympatyczne chwile spędzone na Mrówce Z i Mulan zdematerializowały się ot tak. Później budynek straszył jakiś czas pustką. Aż w końcu w przerobionych pomieszczeniach sali kinowej usadowił się Rossmann, co najwyraźniej w Zabrzu stanowiło standard dla byłych kin. Nawet położony obok „Marzenia” McDonald, kiedyś pełen tak niezbitej, czysto kapitalistycznej pewności, że trwać będzie zawsze, zamknięto kilka lat później.
Ale w Zabrzu istniało jeszcze jedno kino. Nie najstarsze, ale wystarczająco nobliwe, by zawstydzić powstałe w latach 30-tych „Marzenie”, „Świt” czy „Apollo”. Wszystkie je też przeżyło, bo jakimś cudem istnieje do dziś. Kino „Roma” urzędujące w otoczeniu sprzed I wojny światowej, z neoklasycystycznym (bo przecież nazwa zobowiązuje) portykiem, było chyba jedynym miejscem na zubożałej kinowej mapie Zabrza, które nastoletnia ja mogłaby określić jako „romantyczne”. Romantyczne jak Cinema Paradiso czy kino z Purpurowej róży z Kairu. Miejsce z dawnych lat, bezpieczna przystań, w której kolejne pokolenia ekscytowały się, przysypiały, śmiały. Mogło stracić dawny splendor oraz straszyć brudnym linoleum i rozklekotanymi fotelami, ale do kasy nigdy nie było kolejki, a sala kinowa czasem należała tylko do mnie. Od czasu, gdy pewnego marcowego dnia trafiłam w ich repertuarze na Control, który obejrzany w sali równie ponurej jak otoczenie Iana Curtisa, zyskiwał dodatkowy urok, byłam regularnym widzem. Nie obywało się bez łyżki dziegciu – „Roma” należała do jednego z zabrzańskich radnych, którego idée fixe stanowiło organizowanie koszmarnych wydarzeń kulturalnych, jak festyn z okazji dnia sąsiada. Grano tylko jeden, maksymalnie dwa filmy przez dwa tygodnie i choć znajomy student filmoznawstwa próbował tam zrobić DKF, pomysł szybko umarł. Jednak dla mnie, ostatecznie były to tylko detale. Prawdopodobnie nigdzie indziej, tylko w „Romie”, podczas seansu w grudniowy wieczór w kiepsko ogrzanej sali, iluzja, że nie potrzeba wiele, by przenieść się na drugą stronę ekranu, była tak wyraźna, dostępna praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Pod koniec liceum zaczęłam odkrywać kina w innych miastach. Retrospektywy i DKF w katowickich i gliwickich kinach z okazjonalnej przyjemności, stały się czymś normalnym w moim życiu. Zostawiłam „Romę” bez większego żalu, czasem tylko wpadając tam z przyzwyczajenia, zawsze trochę rozczarowana repertuarem. Po wyprowadzce z Zabrza, dość megalomańsko, byłam przekonana, że niebawem je zamkną, skoro z miasta zniknął ich czołowy widz. Tak się jednak nie stało – choć kino, jak donosili znajomi, ledwo zipało, tym samym ciężkim, astmatycznym oddechem, co wcześniej, codziennie prawie pusta sala, znikome zainteresowanie ze strony szkół, czasem może jakiś koncert, to jednak nadal egzystowało. Dla odmiany rozpoczął się za to początek końca Multikina. Świecącego pustkami nawet w weekendy, stojącego daleko od nowych centrów handlowych i wydającego się kinem, które nikomu nie jest po drodze. Gigantyczny, rzucony w sam środek między blokowiskiem, a podmiejską zabudową, smutny budynek.
Czy kino „Roma”, kino nastoletnich wzruszeń i pierwszych ambitnych seansów, przeżyje zabrzańskie Multikino? Czy którekolwiek z nich dotrwa do czasów post-pandemicznych? Tego nie wiem. Ale odwiedzając rodzinę i Zabrze, to miasto umarłych kin, kin dogorywających i kin opuszczonych, lubię przejechać powoli obok „Romy” wypatrując witryny z repertuarem. Częściowo, żeby ponarzekać, częściowo by powspominać, ale głównie dlatego, że gdzieś w głębi duszy szalenie boję się wypatrzeć smutną kartkę wyrwaną z zeszytu z partackim napisem „ZAMKNIĘTE”.
Marta Snoch
tekst niepublikowany